niedziela, 15 września 2013

Rozdział LXII - W drodze na szczyt

Anioł od razu wyruszył w drogę. Szedł pomiędzy burzami, przepływał przez rwące rzeki, zmagał się z wichrem. W połowie drogi spotkał chłopca. Miał około 12 lat, lecz jego drobna postura i blada twarz wcale o tym nie świadczyła. Siedział sam na kamieniu nieobecnym wzrokiem zamiatając świat wokół niego. Jego oczy wyrażały taki smutek, że Baltchurowi na chwilę zrobiło się go żal.
-Kim jesteś?- zapytał chłopiec. Zdziwił się widząc prawie przezroczystą postać spoglądającą na niego z wyższością.
 -Jestem Aniołem. Nazywam się Baltchur, a ty?
-Jestem John. Nigdy nie widziałem Anioła. Jesteś z nieba?
-Tak, można tak powiedzieć. Przyszedłem tutaj, bo chcę znaleźć pierścień  Życia, żeby uratować Wojowników.
-Wojownicy? Kim są?
-To Amanda i Shun. Dbają, żeby nie było Zła na świecie, dlatego jeszcze żyjesz.
-Chcę ci pomóc. Mogę się przyłączyć?
-Oczywiście, jeśli twoi rodzice nie mają nic przeciwko.
Nagle twarz Johna ponownie się nachmurzyła; spuścił głowę i wyszeptał:
-Nie mam rodziców. Wczoraj zostali zamordowani.
-W takim razie chodź ze mną. Jestem już w połowie drogi, a ty być może jeszcze na coś się przydasz- nie wzruszyła go krótka historia zaginięcia jego rodziców. Miał swój cel. I chciał go wykonać.
-A gdzie idziesz?
-Do Gór Skalistych.
Na dźwięk tej nazwy chłopiec wzdrygnął się.
-Coś się stało?
-T-to tam… Tam zostali zabici…
-Twoi rodzice? Jeśli nie chcesz iść, to zostań.
-Nie! Pójdę z tobą.
-Dobrze. Czas w drogę. Oni nie będą czekać.
Już kilometr przed górą zaczęły pojawiać się dziwne zjawy, upiory. Nie mogły schwycić Anioła, bo on nie miał ciała, ale pochwyciły Johna. Zaczęły go szarpać, rozrywać ubrania, ranić ostrymi pazurami. Baltchur chwycił strzałę, skierował ją na upiora, nagiął łuk i wypuścił. Rozpłynął się we mgle.
Pomimo protestów Johna, opatrzył jego rany i wkrótce potem poszli dalej. Teraz przed nimi rozciągała się wielka przepaść.
-Musisz skoczyć. Ja przelecę nad tym.
John wziął rozbieg i skoczył. Czuł, że powietrze rzuca nim w prawo i w lewo, ale po kilku sekundach bezpiecznie wylądował na drugiej stronie.
-Jesteśmy już blisko.
Weszli do jaskini.
-Kim jesteście?- zapytał gruby głos.
Rozejrzeli się. Nikogo nie zauważyli. Anioł odpowiedział:
-Jestem Baltchur, a to John. Chcemy pierścień Życia, żeby ocalić Wojowników.
-Myślicie, że ot tak dam wam pierścień? Wielu takich jak wy było tutaj, żeby ocalić bliskich. Śmierć jest okrutna, ale i z nią można się dogadać. Jeśli aż tak wam zależy na zdobyciu pierścienia, musicie pociągnąć tę dźwignię. Tak, tę.
John podszedł i pociągnął. Natychmiast otworzyła się przepaść i pochłonęła chłopca.
-Coś za coś- usłyszał głos.
Stracił go. Kolejna śmierć. Kolejna osoba, której już nie zobaczy. W oddali dojrzał błysk. Podbiegł i zaważył go! Pierścień spokojnie leżał w wysadzanej klejnotami szkatule. Pochwycił go i wybiegł z jaskini.
Na zewnątrz spotkał…
-John?- jego prawie przezroczysta twarz wykrzywiła się w zdumieniu tak dziwacznie, że chłopiec musiał się roześmiać.
-Tak, to ja. Nie miej takiej miny jakbyś zobaczył ducha. Jak wpadłem w tą przepaść, straciłem przytomność, a jak już się obudziłem, znalazłem się tutaj.
-Milo znów cię widzieć. Chodźmy. Wojownicy nie mogą czekać.

0 komentarzy: